Świątynie Mamona i poszukiwacze zwinnej ekipy
Nastała noc. W domu zrobiło się cicho jak w ciasnym pokoiku wydawcy pozwoleń wszelakich, gdy żaden nachalny petent nie przeszkadza napełniać kubki smakowe świerzo zaparzoną kawusią, delektować się spokojem przerywanym jedynie przez leniwe trzaski mebla uginającego się od podań złorzonych przez tych co nie uiścili (poczekają to skruszeją). Zasiadłem przed moim blaszakiem, zapełniłem playliste dyskografią Doorsów i spieszę uzupełnić wczorajsze robaczki.
... Pieniądze, kasakasakasa, intonują wyznawcy Mamona we wszelkiego rodzaju świątyniach opatrzonych godłami znanymi z reklam. Niestety nie cierpiąc na chroniczne wypchanie materaca świerzą gotówką musieliśmy udać się w turne i przedstwić program klasyczny, czyli zwine prezentowanie swojego stanu posiadania i nie posiadania, serię uśmiechów oraz min maskujących jakże często cisnącą się do głowy myśl "o czym on [panna gościnna w kroczu] do mnie rozmawia" połączonych ze zbieraniem kolorowej makulatury i produktów ofertopodobnych. Pierwszą wizytę popełniłem u tych co chwalą się ile tysięcy kaw wypili u nich klienci. I tu mała dygresja. Czy ktoś z was dostał kawę na spotkaniu w OpenFinance? Byłem tam trzy razy i nikt mi nie zaproponował mokrej, gorącej, czarnej Brazylijki. Niemniej trafił mi się zawodowiec, obrządek wypełnił wzorowo, kazanie trochę przeszło koło mnie ale pewnie dlatego że marketingowe prężenie mięśni i prezentacja naoliwionej sylwetki firmy zawsze mnie nużą. Drudzy w kolejności byli z godłem w czerwieni. Odwiedziłem ich dwa razy. Lokalny kaznodzieja przed którym mnie posadzono, po 10 minutach rozmowy swoim zachowaniem naprowadził mnie, być może, na rozwiązanie zagadki z kawą. Zacząłem podejrzewać że fioletowi, firmowe zapasy upłynniają na czarnym rynku pracownikom czerwonych. Takiej emanacji ADHD w skondensowanej formie jakiej doświadczyłem od prowadzącego, długo się nie zapomina. Trzecim sieciowym dystrybutorem "dobrej nowiny" byli ludzie w innym odcieniu fioletu. Tu zaprowadzono mnie do siostry, młodej adeptki sztuki tajemnego kalkulowania. Po 20 minutach kłizu połączonego z tokszołem poczułem się jak mentor. Wiele radości przysporzyło nam wspólne odkrywanie tajemnic Excela. Czekając na wizyty u "wielkich" wpadłem również do tych niezależnych. Nie odbiło się to jednak znacząco na zmianie mojego światopoglądu. Na tym etapie zaczęliśmy również uczęszczać na seanse do wyznawców jedynej słusznej prawdy, głoszących iż "tylko przez ich ofertę wiedzie droga do dostąpienia progu domu swojego". W ten o to sposób trafiliśmy do przaśnego Żubrzyka. Okazało się że to czego szukaliśmy było prawie pod nosem. Rok trwała pielgrzymka, aż wybraliśmy z czyim logiem będziemy dostawać wezwania do zapłaty. Pani "Żubrowa" pomogła nam odprawić skomplikowany rytuał nanoszenia znaków graficznych na papier. My zobowiązaliśmy się przez najbliższe 30 lat żyć w ascezie i jak należne hipotecznikom składać daninę miesięczną na rzecz świątyni. Potężny Żuber spuścił pierwszą transzę.
O budowaniu mam mniej więcej takie pojęcie jak o zabiegach kosmetycznych na twarz, czyli nikłe, mgliste i ograniczone. Dlatego musieliśmy poszukać kogoś kto odwali brudną robotę, a ja będę mógł powiedzieć za 24 miesiące, zbudowałem dom. Na początek rozpuściliśmy wici wśród rodziny i znajomych. Potem przyszła pora na broń masowego rażenia w postaci lokalnej gazety. Zgłosiło się dziewiętnastu. Spotkałem się z każdym. Do finałów naszej własnej edycji X FAKTOR trafiła 4 kandydatów. Eliminacje miały równie barwny i burzliwy przebieg jak w swoim odpowiedniku telewizyjnym. Jeden z występujących duetów szczególnie utkwił mi w pamięci. Ich heroiczna walka z porannym brakiem "klina" budziła moje uznanie. Gdy weszli na umówione spotkanie przypomniały mi się sceny z filmów gdzie grupa śmiałków idąc wykonać jakąś strasznie skomplikowaną misję jest kadrowana w zwolnionym tępię. Tu właśnie ukazał mi się klasyk kina. Jeden szczupły wysoki z drżącymi rękoma powłóczystym zmęczonym krokiem, jak zombi, wlókł się w moją stronę, a obok niego godnie kroczył, cały czas łapiąc koordynaty na stolik, wąsaty jegomość lekko przypruszony ozdobami w charakterystycznych okularach ala matrix, które pomimo iż był to raczej pochmurny dzień, pozostały na jego nosie podczas całej rozmowy. Flachowcy. Panowie operowali sprawnie dwoma językami, płynnie przechodząc od polskiego tradycyjnego do łaciny kuchennej i wicewersja. Pewnie nikt nie wie, bo to bardzo pilnie skrywana tajemnica którą znają nieliczni. Ja zostałem wtajemniczony. Tych dwóch, zbudowało połowę miasta w którym mieszkam. Byłem w rozterce jak im podziękować za te wszystkie szkoły, kamienice, przychodnie. Gdy doszliśmy do ceny już wiedziałem jak, krótkie "dziękuję". Trafił nam się również solista który we freestajlu nie miał sobie równych. Jak pojechaliśmy zobaczyć dzieła sztuki wzniesione ręką tego wielkiego budowniczego i jego trupy, oczom naszym ukazał solidnie postawiony dom. Z dumą prezentowano nam to dzieło, przez godzinę słuchaliśmy o doświadczeniach i banany nam nie schodziły z pysków. Taki fachowiec, za takie pieniądze podejmie się zrobienia domu. Czułem się jakbym rozmawiał z Michałem Aniołem przyjmującym zlecenie na Kaplicę Sykstyńską. Ze snu obudziła nas właścicielka domu która akurat wpadła na budowę. Ten pan robił tu tylko działóweczki. W finałach wygrała ekipa nie najtańsza, ale ta która zdobyła nasze największe zaufanie otrzymując wysokie noty za prezentacje roboty i program dowolny. Jury przyznało również wyróżnienie, z drugą ekipą ustalono że gdyby coś się działo to oczekują w odwodzie.
I tak oto doszliśmy do ostatniego słonecznego wtorku. Miedzy czasie oczywiście działo się jeszcze trochę, ale to pozostawie sobie na później.
Pozdrawiam
P.S.
Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze.